English Fran�ais Deutsch Espanol Italiano Russkij

KRÓTKIE SPRAWOZDANIE Z WYPRAWY KOLARSKIEJ
NA ŚWIATOWY DZIEŃ MŁODZIEŻY W RZYMIE

Grupa P/1842 - czyli nasza - liczyła tylko sześciu ludzi. Jako że niektórzy z nich rowerową pielgrzymkę do Rzymu odbyli dwa lata temu, postanowiliśmy tym razem znaczną część drogi przebyć koleją i dzięki temu mieć więcej czasu na jeżdżenie po Włoszech. Przejechaliśmy zatem pociągami przez Rzeczpospolitą oraz, korzystając z niezwykle atrakcyjnej oferty biletu weekendowego, przez Niemcy. Podróż przez Rzeszę była bardzo wesoła, a to dlatego, że Niemcy również, i to tłumnie, jeżdżą na bilet weekendowy; co gorsza wielu z nich wozi rowery. Wsiadanie do zatłoczonych pociągów z sześcioma obładowanymi rowerami dostarczyło nam niezłej rozrywki z dreszczykiem emocji. Nic też dziwnego, że w końcu do jednego nie udało nam się wcisnąć i do bawarskiego Mittenwaldu przy granicy austriackiej dotarliśmy zaledwie osiem minut przed północą, kiedy to kończyła się ważność naszego biletu. A i tak zdążyliśmy odbyć krótką przejażdżkę po Monachium!

Potem ruszyliśmy rowerami na południe - przez Tyrol. Jego stolica - położony w wielkiej alpejskiej dolinie Innsbruck - to jedno z lepszych miast, które zwiedzaliśmy. Podjazd na przełęcz Brenner (1385 m n.p.m.) wszyscy przeszli zwycięsko, ale już następnego dnia dały się zauważyć niejakie różnice w przygotowaniu technicznym naszych pojazdów. Na przykład Mirosław już w Brixen wymienił tylnie koło. Marek z kolei (który miał świeżo kupiony rower, ale - jak bez trudu odgadywali włoscy mechanicy - w supermercato), przyjął inną taktykę. Wymieniał mianowicie koło po kawałku, w miarę jak pękały mu nowe szprychy. Po półtorej tysiąca kilometrów przemyśleń - już w powrotnej drodze - i tak kupił nowe. Dzięki tym dwóm rowerom prawie codziennie mieliśmy zapewniony dłuższy odpoczynek.

Z Tyrolem pożegnaliśmy się miłym akcentem, jakim była ewakuacja z noclegu w sadzie, kiedy to o poranku pojawił się nagle ciągnik opryskujący drzewa jakimś świństwem. Zwiedziwszy sławny z soboru Trydent wyjechaliśmy z Alp niesamowitym przełomem Adygi. W Weronie, po śniadanku postawionym nam przez panią, która akurat obchodziła dziewięćdziesiąte któreś urodziny, zobaczyliśmy starożytny teatr (lepiej zachowany od rzymskiego Koloseum) i wielkie gotyckie grobowce Scaligierich, którzy mieli dość dziwny zwyczaj nazywać samych siebie psami (np. "Dog Angielski", "Pies Senior", "Wielki Pies"). Nieprzebrany tłum spotkaliśmy jednak nie przy owych cennych zabytkach, lecz przy domu, w którym (zdaje się, że zanim jeszcze powstał) mieszkała niejaka Julia (która zresztą nie istniała).

Nizinę Padańską lepiej minąć jak najszybciej z kilku powodów: bo nieładnie pachnie, bo woda pitna jest tam obrzydliwa, bo jest tam dużo komarów... Nam się to nie udało, choćby dlatego, że w San Benedetto, kiedy zamierzaliśmy spożyć śniadanie, wdał się w pogawędkę z Tomaszem (który mówił za nas po włosku, a wcześniej po niemiecku) ofiarodawca dużej części eksponatów do miejscowego muzeum. Zamiast uczty cielesnej otrzymaliśmy przeto duchową, chodząc o pustym żołądku przez następne kilka godzin po ciekawym skądinąd muzeum mieszczącym się w jednym z najstarszych opactw benedyktyńskich. Pan objaśnił nam do czego służył pług i zapytał, czy wiemy, jak się kiedyś robiło masło.

Minąwszy lombardzką Mantuę wjechaliśmy do Emilii, gdzie w Modenie trafiliśmy na wieczorny koncert w rynku, w Rocca di Vignola pobuszowaliśmy po świetnie zachowanym średniowiecznym zamku, a w Bolonii pojeździliśmy podcieniami (jest ich tam 42 kilometry), by zobaczyć w końcu Dwie Wieże. Jedna z nich - Torre Garisenda - jest tak krzywa, że jak stwierdziliśmy później, sławna dzwonnica w Pizie się do niej nie umywa.

Emilię z Toskanią łączy Passo della Futa - przełęcz, na której jest ponoć najsłynniejsza premia górska na trasie Giro d'Italia. Wjeżdżają inni, wjechaliśmy i my. Nagrodą był piękny zjazd do Florencji, gdzie zabawiliśmy prawie cały dzień. Potem było tajemnicze kamienne Arezzo, zapowiadające nastrój położonych wysoko na wzgórzach miast umbryjskich. W stolicy Umbrii - Perugii - byliśmy, ale zwiedzić jej (podobnie jak dwa lata temu!) nie zdążyliśmy. Obadaliśmy za to dość gruntownie Asyż - niewiele zmieniony od czasów świętego Franciszka. Gęstą zabudowę piętrzącą się na stoku góry przecina tam labirynt wąskich uliczek, krętych schodów, niskich przejść i mrocznych zaułków. Właśnie to zacne miasto zgodnie uznaliśmy za najbardziej niesamowite ze zwiedzonych przez nas.

Następnego dnia, piękną trasą przez dzikie partie coraz wyższych Apeninów, dotarliśmy do pierwszego celu naszej podróży, którym była Ziemia Marsjańska w Abruzji. Tam, zgodnie ze zwyczajami Światowych Dni Młodzieży, mieliśmy być goszczeni przed głównym spotkaniem w Rzymie. Byliśmy chyba jedyną grupą, która do tamtejszej diecezji przyjechała rowerami, skoro w punkcie przyjęć w Avezzano już z okna powitano nas hasłem "Radom". Zakwaterowani zostaliśmy w Magliano dei Marsi u podnóża Monte Velino, jednego z najwyższych wzniesień w Apeninach (2487 m n.p.m.). W dawnym klasztorze dominikanów mieszkaliśmy tylko my oraz opiekujący się nami ojciec Apoloniusz - franciszkanin, który wśród wielu języków włada również polskim (dwa miesiące spędził u bernardynów w Radomiu). Otoczony krużgankiem wirydarz, pojedyńcze cele, kuchnia, jadalnia - niemalże cały klasztor dla nas! Nie bez znaczenia była od dawna oczekiwana perspektywa skorzystania z prawdziwej łazienki. Tu jednak spotkał nas zawód - brakowało wody. Kąpiel zatem była wspólnym zajęciem dla dwóch: jeden w łazience na piętrze z końcówką węża ogrodowego, drugi przy studni w wirydarzu jako operator kranu.

Z uczestników ŚDM w Magliano mieszkaliśmy tylko my i troje Amerykanów. Nie miały się gdzie rozproszyć wysiłki gospodarzy; ich gościnność uderzyła w nas z pełną mocą. Udając się wieczorami przed ratusz (odbywały się tam koncerty), w obie strony przechodziliśmy koło lodziarni - no to ojciec Apoloniusz zapraszał nas na lody dwukrotnie. Już w dniu przyjazdu piwo stawiał nam przewodniczący rady miejskiej. Sypiącym się zaproszeniom do domów z braku czasu nie nadążaliśmy czynić zadość.

Ilekroć byliśmy w kościele, kazano nam śpiewać "Czarną Madonnę", pieśń znaną, oczywiście w przekładzie, we Włoszech. Refren wykonywaliśmy wspólnie z miejscowymi; szkoda że na nieco odmienne melodie. Oni inaczej śpiewają ostatni werset - ciekawe, czy się tego domyślili, czy pomyśleli, że fałszujemy? Czas mieliśmy wypełniony: spotkania z młodzieżą, zwiedzanie zabytków w okolicy, wejście na Monte Velino (na nasze specjalne życzenie) i wreszcie Msza Święta dla wszystkich gości Diecezji Marsjańskiej przed katedrą w Avezzano. A potem wielka nocna zabawa na kilkanaście tysięcy ludzi.

W Rzymie Ojca Świętego witaliśmy z rusztowań, którymi z okazji ŚDM zeszpecono główną ulicę prowadzącą do Placu Świętego Piotra. Wisiały na nich jakieś brzydkie transparenty, chyba po to, żeby ktoś kto przyszedł później miał za karę ograniczoną widoczność. Szybko je zresztą pozrywano, co niezbicie wskazywało na liczną obecność Polaków.

Dalej zwykłym tokiem: poranna katecheza, we środę pielgrzymka jubileuszowa - przejście przez Święte Drzwi Bazyliki Świętego Piotra i Msza Święta w pozostałościach starożytnego Cyrku Wielkiego, w piątek Droga Krzyżowa z Kapitolu do Koloseum. I oczywiście wytrwałe zwiedzanie Rzymu wespół ze spotkanymi w umówionym miejscu znajomymi z grupy KSM.

W końcu nadeszła sobota - dzień spotkania wszystkich uczestników ŚDM na Tor Vergata. To obrzydliwe osiedle uniwersyteckie, leżące dalej niż zapadłe przedmieścia, odległe jest od centrum o około 10 kilometrów. Próba przewiezienia tam w pół dnia ponad dwóch milionów ludzi niechybnie zakończyłaby się dantejskimi scenami w pociągach i autobusach. Przewidziano zatem przejście na nogach. To pozwoliło nam znowu docenić zalety roweru. Kiedy inni już wlekli się i piekli we włoskim słoneczku, my zażywaliśmy miłego chłodu w Katakumbach Świętej Agnieszki. A i tak byliśmy przed czasem. Nieoczekiwanie na miejsce dotarliśmy nieco ubłoceni, bo organizatorzy doszli do wniosku, że skoro nie pada, to trzeba polewać ludzi wodą. A jednak, mimo że skupili się na tak dziwnych zajęciach, uczestnikom udało się zająć miejsca w wyznaczonych sektorach! Co więcej, jakkolwiek było tłoczno, to nawet w naszym sektorze (blisko ołtarza) dało się bez większych kłopotów siedzieć, spać, a nawet przemieszczać. Wspomnienia ze spotkania z Ojcem Świętym w Sandomierzu skłoniły nas, by ten niezwykły porządek wiązać ze stosunkowo mniejszym w zgromadzeniu na Tor Vergata udziałem Polaków.

Ku naszemu zaskoczeniu większa część pielgrzymów wkrótce po wieczornym czuwaniu legła do snu. My oczywiście nie. Jak można spać w takiej chwili? Ponad dwa miliony ludzi na jednym polu! Czy w historii świata miało kiedyś miejsce większe spotkanie? Do świtu rozrywaliśmy się w doborowym towarzystwie, zwłaszcza wśród Włochów, którzy znają mnóstwo fajnych zabaw. My ze swojej strony przedstawiliśmy "Świętego" z pokazywaniem.

Kulminacją ŚDM była Msza Święta odprawiona rano przez Ojca Świętego. Po pożegnaniach tłum zaczął powoli odpływać. My też, ale przedtem zrobiliśmy zaopatrzenie. Jako że zakup wyżywienia na Tor Vergata był przymusowy, ludzie (o zgrozo!) pozostawiali tony żarcia. Trzydzieści kilka kilogramów konserw starczyło nam do końca wyprawy (niektórzy mają je jeszcze w domu).

Żeby nie marnowały się nasze pielgrzymie bilety, ważne w środkach komunikacji publicznej w całym Lacjum, wieczorem dotarliśmy pociągiem w pobliże granicy Toskanii. Potem trochę wybrzeżem Morza Tyrreńskiego, a potem do Sieny, która nad morzem nie leży, ale ma rynek w kształcie muszli. W tym zacnym mieście zachował się średniowieczny podział na dzielnice, z których każda posiada własne godło (jakieś zwierzątko), flagę i muzeum. Warsztat rowerowy odwiedziliśmy w dzielnicy jeżozwierza. W San Gimignano były w średniowieczu siedemdziesiąt dwie kamienne wieże. Ostało się piętnaście - wystarczająco dużo, by skłonić nas do spędzenia tam nocy. Na dziedzińcu zamku spało nam się tym smaczniej, że w San Gimignano urodził się niejaki Filippo Buonaccorsi, który znany jako Kallimach, mieszkał w zamku radomskim (choć chyba nie na dziedzińcu). W Lukce nocowaliśmy na renesansowych wałach miejskich. To świetnie zachowane miasto robi dużo ciekawsze wrażenie niż sąsiednia Piza. Nie tylko dlatego, że wyjątkowo dużo Lukczan jeździ rowerami, a młodzież ćwiczy wieczorem break dance w portyku katedry.


Riomaggiore w Ligurii . Więcej zdjęć z wyprawy w galerii.

Później wjechaliśmy do Ligurii, by zwiedzić Pięć Ziem. Są tam uczepione skalistych urwisk osady rybackie, do których jeszcze kilka lat temu można było tylko dojść, dopłynąć morzem albo dojechać pociągiem (dzięki tunelom).

Manarola: pierwsze miejsce, które przerosło nasze oczekiwania. Jej centrum stanowi plac na rozpiętej między skałami estakadzie, kilkanaście metrów ponad zatoką. Na nim wciągarka do wodowania łodzi. Te trzyma się na głównej ulicy, która biegnie przykrytym korytem potoku. Przecinają ją tory kolejowe. Z przejeżdżającego pociągu zobaczyć można naraz tylko jeden cały wagon: reszta jeszcze nie wyłoniła się z tunelu albo już znikła w następnym. Domy przylepione do stromego zbocza, jakby jedne stały na drugich. Schodki, kryte przejścia jak w Asyżu. Tyle że budynki są w pastelowych barwach a z przypominających balkony uliczek otwierają się widoki na turkusowe morze rozbijające się o skały. A wieczorami imprezy na nadbrzeżnym placyku...

Z Pięciu Ziem skierowaliśmy się już prosto do Bawarii. Po drodze była jeszcze Parma z ciekawą dwupoziomową katedrą romańską, wielkie Jezioro Gardyjskie, znowu przełom Adygi i znowu Tyrol.

Podczas naszej wyprawy obadaliśmy około pół setki miast. Ostatnim wspólnie zwiedzonym była Norymberga (wielkie rozczarowanie). Niektórzy zostali dłużej, by zobaczyć jeszcze kilka (bilet weekendowy pozwala jeździć po całych Niemczech). Byli w Lipsku, Magdeburgu i Berlinie (jeszcze większe rozczarowanie). Dopiero w drodze do domu naocznie przypomnieli sobie, że najpiękniejsze miasto jest jednak w naszej Małopolsce: wracali przez KRAKÓW.

Łukasz Zaborowski
Skarbnik Bractwa Rowerowego


| bractwo | wyprawy bractwa | turystyka | przyjazne miejsca | szprychy i linki | kontakt | powrót do strony głównej |